Kochani,
Przez cały okres starań o dziecko zastanawiałam się czy odważę się opisać problem niepłodności na blogu. Jest to bardzo osobista droga, którą przebyliśmy razem z mężem i nie ukrywam, że jest to dla mnie wyzwanie. Postanowiłam jednak upublicznić ten problem, aby uświadomić nieświadomych, aby pomóc tym, którzy tak jak ja pewnego dnia dowiedzą się o chorobie społecznej zwanej niepłodnością, która niesie za sobą mnóstwo bólu i wiele miesięcy walki. Czasem kończy się sukcesem, czasem depresją, poczuciem pustki i przegranego życia…
Większość młodych małżeństw przechodzi przez życie ściśle wyznaczonym torem. Często poddajemy się panującym normom czy też drodze wyznaczonej przez tradycje. Najpierw małżeństwo, praca, mieszkanie i w końcu potomstwo. My z mężem szliśmy tą ścieżką bez większych zakłóceń. Po czterech latach znajomości ślub, oszczędzanie na tzw. wkład własny i powolne poszukiwanie mieszkania – swojego miejsca na ziemi. Po jego zakupie uzgodniliśmy, że dokładnie za rok rozpoczniemy starania o nasze maleństwo.
We wrześniu 2013 roku pełna entuzjazmu ściśle wyliczałam dni płodne, tak aby nie zmarnować choćby jednej szansy na zajście w ciąże. Po sześciu miesiącach starań, zaniepokojona brakiem powodzenia zaczęła mnie męczyć pewna myśl. Myśl o problemach z niepłodnością. Było to zaraz po tym jak podczas spotkania ze znajomymi jedna z nich powiedziała mi, że mam wszystko, o czym ona mogłaby tylko pomarzyć (mieszkanie, męża, dobrą pracę i przyjaciół). Pomyślałam, że faktycznie jestem szczęściarą i zapaliła mi się w głowie czerwona lampka, że pewnie czeka mnie coś co wyrówna poziom szczęśliwości i nieszczęśliwości w moim życiu. Podjęłam wówczas decyzję o wybraniu się do specjalisty od niepłodności. Uznałam, że zrobimy kilka badań i zapewne skończy się na tym, że nadal z czystym sumieniem kontynuowalibyśmy starania o nasze maleństwo.
Po rozmowie z mężem zapisałam się na wizytę do gdańskiej Invicty. Zapytałam osobę rejestrującą wizyty jakiego doktora poleca, zaznaczając, że zależy mi na czasie. Polecono mi dr Joannę Szczyptańską. Wizytę miałam następnego dnia.
To był 01.04.2014 roku. Pojechaliśmy tam późnym popołudniem, po skończonej przeze mnie pracy. Nie wiem czego się spodziewałam. Na pewno nie złych wiadomości. Raczej uspokojenia, że wszystko jest w porządku i usłyszymy błogosławieństwo na dalsze starania. Po badaniu ginekologicznym przyszłam z powrotem do gabinetu, gdzie czekała Pani Doktor z moim mężem. Usiadłam i usłyszałam pierwszy wyrok w moim życiu – niska rezerwa jajnikowa. Mówiąc prostym językiem w wieku 28 lat powoli wchodziłam w okres menopauzy (jak przeciętna 50latka). Moje komórki jajowe były niewielkich rozmiarów, poza tym w każdym jajniku było ich bardzo mało, były słabe; niezdolne do zapłodnienia w naturalny sposób. Moją reakcją był oczywiście płacz. Pamiętam to jak dziś i nawet pisząc to zdanie zeszkliły mi się oczy – emocje są wciąż żywe, mimo że minęło już tyle czasu. W naszym przypadku inseminacja (metoda wspomaganego rozrodu polegająca na bezpośrednim umieszczeniu w jamie macicy nasienia) nie miała szans powodzenia, jedyną realną opcją na zajście w ciążę było in vitro. Mimo, iż tego dnia był Prima Aprillis, niestety to co usłyszeliśmy nie okazało się żartem, a szkoda…
Tego dnia nasze życie zmieniło się radykalnie, zastanawiałam się czy mamy wystarczająco siły na rozpoczęcie i wytrwanie w tej walce. Targały mną myśli czy taka diagnoza, mimo mojego pozytywnego nastawienia do życia, nie spowoduje u mnie poczucia beznadziejności czy po prostu depresji. Na początku czułam, że poradzę sobie z tą sytuacją, jednak gdy tego wieczoru przeleżałam w łóżku wiele godzin płacząc, już nie byłam tego taka pewna.
Na kolejnym spotkaniu Pani Doktor wytłumaczyła nam na czym polega stymulacja w procesie in vitro, zleciła niezbędne badania i dała czas do namysłu. Badania potwierdziły jej słowa o niskim AMH (Anti-Müllerian Hormon), więc nie pozostało nam nic innego jak stawić czoła sytuacji. Zawsze to lepsze niż żyć w nieświadomości. Pojawiła się nadzieja. Najgorsza była jednak świadomość, że wszystko może trwać w nieskończoność i nie ma pewności czy w ogóle się uda…
Przez najbliższe dwa miesiące czekało nas wiele wizyt, wiele badań i oczekiwań na ich wyniki. Zlecona mi min. badanie AMH (0,43 pg/ml) potwierdzające niską rezerwę jajnikową, inhibinę B (7,2pg/ml), badania genetyczne (kariotypy i mutacje), szczepienie przeciwko WZW B, cytologię oraz badania infekcyjne. Od pierwszego dnia cyklu miałam też przyjmować tabletki antykoncepcyjne – ovulastan i kwas foliowy 5mg. Hormony TSH i FT4 miałam w normie. Po skonsultowaniu wyników czekała nas wizyta kwalifikacyjna do programu IVF (in vitro fertilisation).
Pod koniec maja, podczas wcześniej zaplanowanej trzydniowej podróży do Paryża przyjmowałam zastrzyki w brzuch – wcześniej wspomnianą stymulację hormonalną. Miała ona na celu tak wzmocnić moje jajeczka, aby podczas ich pobrania tzw. pick-up’u było ich jak najwięcej.
Mieszanie tych małych buteleczek, których wartość szacuje się na ok 3500 zł był jedną z bardziej stresujących rzeczy, które musiałam zrobić samodzielnie podczas IVF.
Po powrocie z Francji zachorowałam, przewiało mnie okrutnie. Byłam chora, ledwo się ruszałam, miałam również nawrót problemów z kręgosłupem – znowu skończyło się na kołnierzu ortopedycznym. Bolało przeokrutnie. To był ciężki dla mnie czas. Poza tym gościliśmy w tym czasie Joy – naszą znajomą Wietnamkę, którą poznaliśmy w Stanach Zjednoczonych w 2013 roku. Spotkaliśmy się z nią w Paryżu rok później i zabraliśmy na kilka dni do Polski. Podsumowując byłam zmęczona sytuacją, pracą, chorobą, podróżą i chyba wszystkim bez wyjątku.
My z Joy podczas wyjazdu do Francji.
9 czerwca 2014 roku pojechałam z samego rana do kliniki na zabieg pobrania komórek jajowych. Zabieg na pełnym znieczuleniu. Od samego rana byłam poddenerwowana, gdyż 2h przed zabiegiem miałam przyjąc antybiotyk (flamexin), jednak po zapoznaniu się z ulotką z przerażeniem odkryłam, że osoby z wrzodziejącym zapaleniem jelita grubego nie mogą go przyjmować. Jak na złość nie mogłam dodzwonić sie do lekarza dyżurnego kliniki i na własną rękę postanowiłam nie przyjmować leku. Byłam tym faktem jeszcze bardziej zestresowana. Gdy podjechaliśmy pod klinikę otrzymałam informację, iż w takiej sytuacji mam go nie przyjmować. Odetchnęłam z ulgą. W klinice wypełniliśmy potrzebne dokumenty i założono mi welflon; nie było to dla mnie trudne, bo podczas ostatnich dwóch miesięcy krew pobierano mi kilkanaście razy, poza tym robiłam dziennie nawet do trzech zastrzyków podanych domięśniowo (w moim przypadku w brzuch). Następnie udałam się na oddział szpitala jednodniowego. Tam po przebraniu się w koszulę czekałam na zabieg, który przebiegł bez większych zakłóceń, czułam się bardzo dobrze. Powoli dochodziłam do siebie.
Podczas pick-up’u pobrano mi 8 kumulusów (pęcherzyków zawierających komórki jajowe), z czego jeden okazał się pusty. Chwilę później w labolatorium łączono moje komórki z nasieniem mojego męża za pomocą metody ICSI, czyli docytoplazmatycznemu wstrzykiwaniu plemników. Kilka godzin później, opuściłam oddział szpitala jednodniowego i czułam się wspaniale (to chyba leki użyte do narkozy tak na mnie zadziałały. Niestety zaraz potem poszłam coś zjeść (Krzyś poszedł do apteki wykupić leki) i już po pierwszym kęsie źle się poczulam. Zdążyłam napisać sms’a “wracaj, słabo mi” i straciłam przytomność. Jak na złość bardzo niefortunnie upadłam i uderzyłam się w głowę (nigdy nie miałam tak ogromnego guza). Przez to całe zamieszanie (całkowicie niepotrzebne, bo mogłam jak normalny człowiek wrócić po zabiegu do domu) mieliśmy dodatkowy problem; rozważaliśmy nawet konsultację z lekarzem na SOR’ze. Na szczęście poza ogromnym guzem i sporym bólem towarzyszącym mi przez kilka następnych dni nic poważnego się nie stało – niech to jednak będzie przestroga dla tych, których czeka znieczulenie pod pełną narkozą – nigdy nie przeceniajcie swoich sił po tego typu zabiegach.
5 dni po pick up’ie zaplanowano dla nas transfer zarodków. Zdecydowaliśmy się na podanie dwóch z trzech, które przetrwały do etapu blastocysty (wielokrotnie podzielonej komórki), czyli ostatecznego momentu hodowli zarodka w warunkach labolatoryjnych. Od tego dnia zażywałam też relanium. Podczas transferu podano mi dwa lepiej rokujące zarodki, co trwało zaledwie kilka minut. Po zabiegu miałam przyjmować luteinę, estrofem, kwas foliowy oraz dostawać zastrzyki domięśniowe clexane.
Pierwszą weryfikację miałam wyznaczoną na 17.06., wówczas wskaźnik beta-HCG wynosił 3,6 (wynik powyżej 5 oznacza ciążę; zagnieżdżenie się zarodka w macicy). Podczas pierwszej weryfkacji jest jednak za wcześnie na wytworzenie się hormonu beta-HCG, najważniejsza była druga weryfikacja wyznaczona na 20.06. Tego dnia z samego rana pojechałam oddać krew; musiałam zbadać zarówno beta-HCG, progesteron i estradiol. Około południa odczytałam wynik z mojego konta online, beta-HCG wynosiła 0,9 mIU/ml.
…płakaliśmy z mężem długo tego dnia (nawet pisząc to mam łzy w oczach, niesamowite jak to wówczas musiało boleć, skoro po prawie dwóch latach pojawiają się łzy).
Przez kolejne miesiące przygotowywałam się do ETM (embriotransferu, czyli transferu mrożonego zarodka). Z każdym miesiącem był on niestety przekładany ze względu na pojawiające się problemy. Okazało się, że moje endometrium (wyściółka ścian macicy) jest za cienka, aby zarodek mógł się w ogóle zaczepić. Minimalna grubość endometrium to ok 8mm, moje wynosiło najwyżej 6,5mm. Zalecono mi histeroskopie – tzw. scratching endometrium. Pierwszy zabieg przeznaczony na początek października przełożono z powodu niedziałającej maszyny do tego typu zabiegów. Kolejny termin został wyznaczony na 27.11 – tę datę zapamiętam z dwóch powodów. Po pierwsze poznałam wówczas Weronikę (leżałyśmy na tej samej sali zabiegowej) i przez cały czas mamy ze sobą wspaniały kontakt. Jest dla mnie taką prawie siostrą (obecnie konsultujemy się w sprawie naszych dzieci, Weronice udało się zajść w ciąże dzięki IVF w styczniu 2015 roku, a mnie w marcu 2015). Drugim powodem dla którego zapamiętam tę datę jest wyznaczony na dokładnie rok później termin mojego porodu…
Na początku grudnia podczas konsultacji z moją Panią Ginekolog okazało się, że endometrium po zabiegu nie zwiększyło się. Postanowiłam, iż podejdę do ETM mimo minimalnej szansy na zajście w ciąże (wolałam wykorzystać nasz ostatni zarodek i mieć jedną szansę na million, niż nie mieć jej wcale…). Do ETM doszło 16.12.2014.
Drugą weryfikację miałam wyznaczoną na 22.12 i okazało się, że beta_HCG wynosi 9 mIU/ml. Byłam w ciąży…
To były piękne dni, po raz pierwszy w naszym mieszkaniu mieliśmy prawdziwą choinkę, kupiliśmy do niej srebrne ozdoby, zrobiłam też pamiątkowe zdjęcie testu ciążowego. Byłam bardzo szczęśliwa; chyba nikomu nie pokazałam tego zdjęcia do tej pory…
Mój pierwszy pozytywny test ciążowy.
Po świętach nadszedł czas na 3 weryfikację (112,9 mIU/ml), wszystko szło w dobrym kierunku jednak postanowiliśmy nikomu nie mówić o tym, że jestem w ciąży, że w końcu się udało. To była dobra decyzja, ponieważ podczas 4 weryfikacji wysokość hormonu spadła i wynosiła tylko 35,2 mIU/ml. Doszło do tzw. mikroporonienia… Bajka się skończyła.
Mój świat się zatrzymał. Byłam w takim szoku, że nie do końca rozumiałam co się stało i jakie to będzie miało konsekwencje dla mojego dalszego życia. Wszystko to, co działo się przez ostatnich kilkanaście dni było tak skrajne, że mój umysł tego nie pojmował. W tamtym momencie. Najpierw nieprawdopodobne szczęście, zasypianie z dłońmi na brzuchu, jakiś taki wewnętrzny spokój a teraz nagle wszystko obróciło się jak w pralce podczas wirowania, z podwójną mocą. Było to tak dziwne uczucie, że osoby które nie doświadczyły go nie są w stanie sobie tego wyobrazić i oby nie musiały. Wynik 4 weryfikacji odczytałam będąc na zakupach z mamą w moim rodzinnym mieście. Nogi się pode mną ugieły, świat zawirował. Widać było po mnie, że stało się coś niedobrego, bo mama się zaniepokoiła. Powiedziałam tylko, że odcztałam bardzo złe wyniki krwi; co w sumie było prawdą; były bardzo złe, dla mnie.
Dostaliśmy instrukcję od Pani Doktor, aby powtórzyć wyniki badań. Gdy wynik beta_HCG wyszedł jeszcze niższy pojechaliśmy na “konsultację po niepowodzeniu”. Rozmawialiśmy z lekarzem. Padło pytanie jaki może być powód utraty ciąży. Powodów oczywiście mogło być bardzo wiele, ale w trakcie wizyty Pani Doktor zaproponowała nam, abyśmy zrobili jeszcze jedno badanie – badanie subpopulacji limfocytów. Jestem jej za to bardzo wdzięczna, bo właśnie dzięki tym badaniom udało się ustalić powód utraty ciąży. Pani Doktor zadzwoniła do mnie kilka dni później, późnym popołudniem z informacją, że sprawdziła moje wyniki. Poziom komórek NK (natural killers) w moim organiźmie był zdecydowanie za wysoki; wynosił 19,8% Dopuszczalna, standardowa ich ilość nie powinna przekraczać 11-12%. Komórki te odpowiadają za ochronę naszego organizmu. Celem ataku komórek NK są głównie komórki nowotworowe oraz komórki zainfekowane wirusami. W moim przypadku komórki NK uznały za wroga transferowany zarodek, ponieważ zawierał nie tylko moje DNA, ale również DNA mojego męża. Komórki “uznały” go za coś co mi zagraża i unicestwiły. Ważną informacją dla kobiet, które przeżyły utratę ciąży między 6 a 8 tygodniem, szczególnie jeśli nastąpiło to wielokrotnie, jest to aby zbadały sobie poziom tych komórek. Oczywiście jeśli nie poznały konkretnego powodu utraty ciąż. Dla zainteresowanych zamieszczam link do artykułu o Teresie Edgeler.
Dzięki Pani Doktor tego dnia, a dokładnie 1,5h później byłam pod gabinetem endokrynologa – dr Hanny Suchanek w Gdańskiej Invikcie (miałam do niej 15 min. samochodem). Przepisano mi natychmiast sterydy – encorton. To niesamowite na ile dolegliwości pomaga ten lek. Czytając ulotkę byłam w szoku; uznałam że jest dobry na wszystko. Co ciekawe, z tego co pamiętam Pani Endokrynolog stwierdziła, że encorton nie działa konkretnie na zmniejszenie komórek NK, jest to efekt uboczny jego działania. Najważniejsze, że zadziałał. Po przyjmowaniu tabletek przez miesiąc ponownie zrobiłam badania. Po miesiącu przyjmowania ich poziom zmniejszył się i wynosił już 10,9% Byłam gotowa rozpocząć kolejny proces IVF.
To było drugie pełnopłatne podejście. Niestety z tak niskim AMH nie mogłam ubiegać się o program rządowy. Po pół roku ponownie zrobiłam badanie, ponieważ niski poziom AMH może być przejściowy – w styczniu wynosił już 1,30 ng/ml. Dzięki wartości powyżej 0,7 ng/ml mogłam zakupić leki do stymulacji z refundacją i zamiast 3500 zł zapłaciłam ok 600 zł. To jedna z niewielu pomocy od “państwa”, na którą sie załapałam. Drugą była refundacja na przyjmowane przeze mnie zastrzyki w brzuch – ampułkostrzykawki clexane o stężeniu 0,6. Pudełko 10 ampułkostrzykawek z refundacją kosztowało 3,20 zł, a bez 160 zł… Z clexanem historia była również bardzo ciekawa. Te zastrzyki w większości zakupowane są w Polsce i sprzedawane drożej w Niemczech. Zatem bardzo trudno je dostać w polskich aptekach. Obdzwaniałam większe apteki w Trójmieście, aby znaleźć potrzebne opakowania. Mąż jechał niezwłocznie je odebrać. Muszę tu zaznaczyć, że zastrzyki głównie udawało mi się dostać w rozsypanych po całym Trójmieście aptekach Pharmacy Pharm. Potem w zaprzyjaźnionej aptece zamawiano nam konkretną ilość, ale niestety Panie nigdy nie mogły zagwarantować, że uda się im ściągnąć odpowiednią ilość ampułkostrzykawek. Przeważnie im się udawało, za co kilka razy dostały od nas tulipany. Taka historia.
Nie ukrywam, że starania kosztowały nas bardzo dużo, to kilka pamiątkowych paragonów z drugiego podejścia IVF (może 1/4 wszystkich).
Pod koniec lutego 2015 zaczęłam stymulację hormonalną przed pobraniem komórek jajowych. Zastrzyki robiłam sobie nawet na zjeździe firmowym, co było problematyczne, bo oczywiście nie miałam przenośnej lodówki do leków, a przydałaby się.
Pamiętam, że w tamtym okresie policzyłam zażywane przeze mnie leki. W czasie jednej doby musiałam przyjąć dokładnie 42 tabletki (zarówno doustnie jak i dopochwowo) i 3 zastrzyki w brzuch (menopur, clexane i gonapeptyl).
Takie zdjęcia znalazłam z tamtego okresu, jednak były okresy, że przyjmowanych leków było więcej.
Tak wyglądał mój brzuch podczas starań. Zwykle był bardziej posiniaczony; miałam często problem z wbiciem się w skórę.
6.03.2015 przyjechałam do kliniki na pick-up, pobrano mi 7 komórek jajowych, z czego 1 była nieprawidłowa, a druga niedojrzała. Zostało 5, niestety to dość skromna ilość. Kilka dni po zabiegu zadzwoniłam do labolatorium, aby dowiedzieć się, jak się dzielą moje zarodki i ile udało się zapłodnić. Dowiedziałam się, że zapłodniła się tylko jedna komórka. Przeczuwałam najgorsze. Jakim cudem jedna zapłodniona komórka miałaby przetrwać 5 dni i dojrzeć do etapu blastocysty i transferu? To już wydawało mi się małorealne. Podsumowując pierwszy proces in vitro: pobrano mi 8 komórek, zapłodniło się 7 z nich i do etapu blastocysty przetrwały zaledwie 3 zarodki. Teraz mając jedynie 1 zarodek, opcja na to, aby dotrwał do transferu wynosiła może z 40%
To fragment dokumentu z Invicty, który otrzymałam przed transferem. Ukazuje drogę pobranych komórek od zapłodnienia do ET (embriotransfer). Jak widać przetrwał tylko jeden zarodek.
Doczekałam do środy, to był 11.03.2015. Nikt nie dzwonił z kliniki co oznaczało, że zarodek nie obumarł i transfer się odbędzie.
Mój mąż w tym czasie poleciał do pracy do Singapuru na kilka dni, więc na transfer pojechałam taksówką i tak też wróciłam. Nie mogłam pojechać naszym samochodem, ponieważ rano zażyłam relanium, które powoduje iż ma się spowolnione reakcje, jest się spokojnym i zrelaksowanym. Transfer przebiegł bez większych stresów; po paru godzinach byłam w domu.
Oczekując na informację nie stresowałam się. Uznałam, że zrobiłam wszystko co mogłam, reszta nie jest już zależna ode mnie. Nie chciałam się nakręcać na ciążę, ponieważ rozczarowanie wówczas boli bardziej. Wie to każda kobieta, która przeżyła transfery i nadal nie była w ciąży. Moje szanse nie były duże; wcześniejsze poronienie, bardzo słabe komórki, jeden zarodek i cienkie endometrium…
I tak zaledwie 6 dni później 17.03.2015 roku zadzwoniła Pani Doktor. Zdziwiłam się, ponieważ na stronie nadal nie było wyników – i wtedy stało się; usłyszałam, że jestem w ciąży.
Ja. W ciąży.
Moja reakcja to oczywiście szok, ale i radość połączona z niedowierzaniem. Jak to? Jeden zarodek, jeden transfer i jeszcze doszło do zagnieżdżenia? Jak to możliwe? Po kilkunastu sekundach radości wyprostowałam się i upomniałam sama siebie, aby się tak bardzo nie cieszyć. Jedną ciąże już straciłam, dlaczego w tej miałoby być inaczej. Co kilka dni robiliśmy kolejne weryfikacje. Odczytywanie wyników było dla mnie bardzo stresujące; wręcz traumatyczne. Cała drżałam i nic poza stroną online Invicty wówczas dla mnie nie istniało. Wskaźnik Beta_HCG nadal rósł; w końcu przeszło mi przez myśl, że może tym razem faktycznie się uda…
– ciąg dalszy nastąpi –