Kochani,
Kolejnym etapem opowiadanej przeze mnie historii związanej z in vitro jest poród. Mam fajne wspomnienia dotyczące tego wydarzenia.
Data porodu wyznaczona była na 27.11.2015 roku, więc po 26 tc zaczęłam uczęszczać do szkoły rodzenia. W pierwszej kolejności wybrałam się do szkoły przy szpitalu na ulicy Klinicznej w Gdańsku. Uznałam, że tam będę rodzić – jeśli oczywiście będą miejsca. Były to okrojone zajęcia, ale najważniejsze jest to, że zobaczyłam sale porodowe. Spodziewałam się okropnego miejsca w stylu PRL, a zobaczyłam piękne, nowoczesne, odnowione w których aż chce się rodzić :) Szpital na Klinicznej oferuje 4 sale, dwie z nich posiadają własne łazienki z prysznicem. Trafiłam do sali nr 2, co ciekawe kilka miesięcy później poznałam Anię, która również rodziła w tej sali dwa tygodnie przede mną. Moja sala miała prysznic, piłkę, gaz rozweselający, więc była dobrze zaopatrzona.
Czułam niedosyt wiedzy dot. porodu i innych aspektów z nim związanych, więc jako Gdańszczanka (po zameldowaniu mogę się już tak nazywać) zapisałam się do szkoły rodzenia w Invicta’cie. Szkoła była darmowa dla Gdańszczanek – opłatę ponosił Urząd Miasta.
Trzy tygodnie przed porodem gościłam u siebie mojego chrześniaka Olivierka z jego mama Olgą. Spędziliśmy miło czas, niestety Olivier pod koniec weekendu zaczął kaszleć. Po wyjeździe okazało się, że to zapalenie oskrzeli. Jak się pewnie domyślacie kilka dni później sama byłam mocno przeziębiona i w połączeniu z extremalną zgagą ciążową przeżywałam ciężki czas, szczególnie w nocy. Kiedy w końcu wyzdrowiałam i odzyskałam energię postanowiłam posprzątać cały dom. Zresztą następnego dnia miał przylecieć mój mąż. Nie skończyło się na odkurzaniu i myciu blatów. Umyłam wszystko co mogłam min. fronty szafek; zrobiłam i rozwiesiłam kilka prań. Po całodziennym sprzątaniu, nie wiem skąd, ale nadal dysponowałam energią, więc jeszcze upiekłam ciasto z jabłkami i ugościłam nim moją koleżankę ze studiów. Przegadałyśmy sporo czasu; chyba do godziny 23.00. W końcu poszłam spać.
Następnego dnia uznałam, że się trochę przeforsowałam, gdyż nadal czułam ból kręgosłupa. Miewałam taki zawsze po cięższym dniu, ale rano nie było po nim śladu. Ok 14.00 mąż wylądował na gdańskim lotnisku, o 15.00 dotarł do domu, a kiedy szykowaliśmy się do wyjścia na obiad nagle odeszły mi wody. To był ostatni dzień 35 tygodnia ciąży; piątek 23.10.2015 roku. Nastąpiło to w przyszłym pokoju Baltika, po przyniesieniu przeze mnie prania. Gdy je niosłam z suszarni nagle coś mocniej zabolało mnie w kręgosłupie. Odłożyłam wszystko i usiadłam, aby dojść do siebie, a gdy tylko wstałam odeszły mi wody. Zawołałam Krzysia mówiąc przerażonym głosem „Krzyś, wody mi odeszły…” – w tym momencie moja mina mówiła sama za siebie. Mąż dobrze wyedukowany ze szkoły rodzenia odpowiedział: „jutro Baltazarek będzie z nami” i mnie przytulił. Popłakałam się z przerażenia. Po minucie wrócił mi odruch planowania i rozrządziłam zadania. Krzyś miał przepakować do walizki przygotowane wcześniej rzeczy tzw. wyprawkę szpitalną. Ja poszłam pod prysznic.
Po odejściu wód wiedziałam, że w ciągu 24 godzin powinnam urodzić. W Polsce nie czekają dłużej, gdyż przez przebitą błonę może wdać się zakażenie i zagrozić dziecku. Wiedziałam, że niedługo Baltazarek będzie z nami.
Ponieważ Krzyś podczas lotu nieroztropnie pozwolił sobie na dwa drinki musiałam sama odwieźć się do szpitala. Na szczęście nie miałam jeszcze skurczów, więc było to możliwe. Po drodze powiadomiłam przyjaciółkę, że „przez niespodziankowy weekend z mężem” musimy odwołać sesję brzuszkową zaplanowaną na następny dzień. Agnieszka, autorka mojego zdjęcia promującego blog nawet przez chwilę nie pomyślała, że już nie będzie miała czego fotografować; chyba że małego Baltika.
Postanowiliśmy z Krzysiem nikomu nie mówić, że jedziemy rodzić. Nie chcieliśmy dopuścić do tzw. „gorącej linii”; Krzyś był potrzebny mnie. Nie chciałam, aby tracił czas na dziesiątki telefonów z zapytaniem „czy już?”, a dobrze wiemy że dokładnie tak by było. Przemyślcie to drogie Panie :) Ja zdecydowałam się powiadomić tylko moją starszą siostrę, która przez cały czas mnie wspierała i odpowiadała na nurtujące pytania nie narzucając się. Z tego co pamiętam powiedziałam jej wcześniej, że poza Krzysiem będzie jedyną osobą, która będzie wiedziała :)Jak widać zmieściłam się ze wszystkimi rzeczami w jedną walizkę.
Gdy dojechaliśmy do szpitala miałam cudowny humor. Weszliśmy na izbę przyjęć. Z uśmiechem powiadomiłam, że godzinę temu odeszły mi wody. Porozmawiałam z przemiłą Panią, załatwiłyśmy wszystkie formalności i zaraz po tym czekałam na panią Doktor, która miała zdecydować czy przyjmą mnie do szpitala. Podczas oczekiwania Pani z izby przyjęć powiedziała, że dawno nie widziała tak szczęśliwej rodzącej :) To było bardzo miłe i faktycznie oddawało w całości to jak się czułam. Była najszczęśliwsza, podekscytowana i nie wiem czemu nie miałam w sobie ani odrobiny strachu. Raczej spokój, byłam gotowa na to co ma nadejść. Jak ktoś mi kiedyś powiedział: „jak już się zaczęło, to się kiedyś skończy” – oczywiście myśl dotyczy konkretnie porodu i bardzo mi to pomogło w jego trakcie :)
Pani doktor przebadała mnie i kazała się przebrać w koszulę i szlafrok. Okazało się, że dostałam ostatnie miejsce na oddziale patologii ciąży. Ależ się ucieszyłam, już miałam pewność, że urodzę w szpitalu na Klinicznej, czego od początku chciałam. Wszystko szło jak po maśle. W izbie przyjęć, gdy Krzyś wrócił z samochodu niespodziewanie na jego ubraniu zobaczyłam biedronkę. Jak miało mi to nie przynieść szczęścia? :)
Podłączono mnie do KTG, potem położono do łóżka na oddziale. O 21:00 Krzyś pojechał do domu, mając nakaz spania z telefonem, gdyby się zaczęło i szybko musiałby przyjechać. Przegadałam z dziewczynami 3 godziny (jak to ja) mając skórcze przypominające bóle miesiączkowe. Kiedy poszłyśmy spać; tzn. one, bo ja już bym nie zasnęła. Skurcze były mocniejsze i między 00:00 a 3:00 rano dobrze wiedziałam, że zaczęłam rodzić. Organizm zaczął się oczyszczać, przez te trzy godziny byłam około 6 razy w toalecie. Skurcze były już tak konkretne, że miałam wrażenie iż każda kropelka moczu mi przeszkadza.
Przed 3:00 poszłam do pielęgniarki/położnej dyżurującej na oddziale poinformować, że mam mocne skurcze. Pokazałam spisaną ich listę, z częstotliwością występowania i czasem trwania. Odpowiedź: „Pani jeszcze nie rodzi, proszę iść spać”. Zaśmiałam się w duchu, bo spanie w takim bólu było po prostu niemożliwe. Wróciłam do łóżka i grzecznie, aby nikogo nie obudzić przeżywałam kolejne skurcze. Gdy 15 minut później przyszła ta sama Pani, aby zmierzyć wszystkim temperaturę akurat miałam skurcz. I całe szczęście, bo gdy była jego świadkiem powiedziała: „Ja już Panią zabiorę na porodówkę, proszę wziąć szlafrok, wodę i telefon”.
Weszłam na salę porodową; a tam cisza. Nie spodziewałam się, że będę rodzić sama. Żadnej innej rodzącej. Wybrano mi wcześniej wspomnianą salę nr 2 z prysznicem i osobną łazienką. Pani Położona była bardzo miła. ok 4:00 rano usłyszałam: „Proszę dzwonić do męża, Pani już nie wróci na patologię…” No to rodziłam. Marzyłam o tym od tak dawna :)
To było niesamowite. I znowu pisząc to mam łzy w oczach… A mój 8kilogramowy brzdąc, urodzony ponad 6 miesięcy temu śpi po mojej prawej stronie w swoim łóżeczku od godziny dając mamie pisać wspomnieniowego posta. Ciekawe czy kiedyś będzie chciał go przeczytać… Kochany Baltiś :)
Przepraszam za dygresję. Wracając do historii porodu. Przyjechał Krzyś, był u mnie może 10 minut od telefonu ubrany w koszulę i eleganckie spodnie. Myślałam że padnę ze śmiechu. Kazałam mu się ubrać w dresy i wziąć klapki, tak jak mówili na szkole rodzenia – „przede wszystkim wygoda” :P Miał dowieźć mi dwie rzeczy: rożek dla Baltazarka i kocyk z nadrukiem misia. A przywiózł… śpiworek do spania dla kilkumiesięcznego dziecka a zamiast kocyka prześcieradełko nieprzemakalne na materacyk :D
Będziemy się śmiać z tego jeszcze bardzo długo :)
Od 3:00 do 6:00 miałam bardzo mocne skurcze. Kiedy Krzyś zaczął w trakcie jednego wycierać mi czoło zwilżoną szmatką przesuwając mi włosy do oczu myślałam, że wyjdę z siebie. Odgoniłam go z tą szmatką jak natrętnego komara. Tego było już za wiele. Po skurczu powiedziałam: „Kochanie, kiedy mam skurcz Ty mnie nie dotykasz, nie głaszczesz, o nic nie pytasz i w ogóle się do mnie nie odzywasz, ok?” Wytłumaczyłam mu, że to jest taki ból, że skupienie się nad tym co do mnie mówi jest jak niewyobrażalny dodatkowy wysiłek. Zrozumiał i już siedział cicho, przynajmniej w trakcie skurczów :)
Około godziny 5:00 poprosiłam o znieczulenie zewnątrzoponowe. Ok 6:00 przyszła Pani Doktor, aby sprawdzić czy jest możliwe to, aby mi je podać. Niestety moje skurcze były za mało intensywne, za krótkie i za rzadkie, przez co akcja porodowa mogłaby osłabnąć, albo co gorsze zaniknąć… Pytam się zatem: „kto wytrzymałby bardziej intensywne, dłuższe i częstsze??? Na pewno nie ja…, w ogóle myślałam, że to niemożliwe”. Pani Doktor uznała, że przyjdzie za godzinę ocenić sytuację i wówczas zdecydujemy czy podajemy znieczulenie czy nie. Godzina między 6:00 a 7:00 została przeze mnie wyparta z pamięci (pewnie domyślacie się, że nie był to najprzyjemniejszy czas w moim życiu). Pamiętam tylko, że otrzymałam (za moją zgodą) oksytocynę i skurcze nabrały na sile. Przez tę godzinę używałam też gazu rozweselającego, który powodował, że miałam po każdym skurczu tak sucho w ustach, że nie mogłam oddychać. Łyk wody zaraz po był jak wybawienie. Wymiotowałam trzykrotnie; to przez oksytocynę właśnie. Podczas tej godziny mąż przydał się najbardziej. Był bardzo pomocny, nie wyobrażam sobie, aby go ze mną nie było.
O 7:00 moja Położna kończyła zmianę i żegnając się ze mną powiedziała: „Pani Kasiu już zaraz koniec”. Miała rację, zaraz po jej wyjściu usłyszałam, że mamy rozwarcie na 10 cm i możemy przystąpić do II fazy porodu; do skurczy partych. „Nareszcie” pomyślałam, gdyż wiedziałam, że II faza może trwać do 2h, ale też może zakończyć się nawet na kilku skurczach :) Naładowana pozytywną energią jakbym ocknęła się z letargu. Inna Pani Położna, która zastąpiła dotychczasową wyglądała na bardziej srogą, konkretną. Powiedziała mi jak powinnam zachowywać się podczas skurczu i na czym polegają skurcze parte. Tak dobrze to zrobiła, że już podczas drugiego skurczu dobrze wiedziałam o co jej chodzi i co mam robić. Nie wiem jak zleciało kolejnych 40 minut… jak sekunda. Po tym czasie zapytałam czy jeszcze długo, a odpowiedź, którą usłyszałam dała mi największego kopa energetycznego w moim życiu: „Widać główkę, Pani synek ma czarne włoski, dużo…” jak się pewnie domyślacie podczas kolejnego skurczu urodziłam :) Nasz synek był taki malutki, że po wyjściu główki, już bez skurczu Pani Położna wyciągnęła resztę jego ciałka. Cóż mogę powiedzieć o tym momencie. Chyba, że to był najszcześliwszy moment mojego życia. Malutki płacząc leżał na moim brzuchu, a ja tylko powtarzałam mu jak bardzo go kocham i jaki był dzielny.
Baltazar urodził się 24.10.2015 roku o godzinie 7:45 mierząc 51 cm i ważąc 2465 g, punkty w skali Apgar 10/10.
To nie był koniec dobrej passy. Przewieziono mnie do sali obok na odpoczynek, a mąż odprowadził naszego synka umieszczonego w inkubatorze na oddział neonatologiczny. Wcześniaki muszą być pod szczególną obserwacją. Gdy Krzyś do mnie wrócił poinformował mnie, że udało się załatwić miejsce w pokoju o podwyższonym standardzie. Na myśl o tym, że będę miała łazienkę w pokoju odetchnęłam z ulgą. Jeszcze wtedy nie wiedziałam jak będzie to ważne mieć ją blisko łóżka. Podczas pierwszego prysznica kilkukrotnie prawie traciłam przytomność, więc odbywał się on na raty. To było zdecydowanie najtrudniejsze zadanie tego dnia; oczywiście nie wliczając porodu. W szpitalu na Klinicznej dysponują dwoma pokojami o podwyższonym standardzie; jeden jednoosobowy i drugi dwuosobowy; do niego trafiłam. Była w nim przede wszystkim łazienka, fotel do karmienia i lodówka.
Przyniesiono mi śniadanie: 4 kromki chleba, masło i 4 plasterki wędliny i wiecie co? To było najsmaczniejsze śniadanie mojego życia! Możecie nie wierzyć, ale to 100% prawda. Było wyborne i tak bardzo mnie w tym momencie uszczęśliwiło, że sama nie jestem sobie w stanie tego wyobrazić. Obdzwoniliśmy rodzinę przekazując dobre wieści. Nikt nie mógł uwierzyć, a moja mama zrobiła to dopiero gdy wysłałam jej MMS ze zdjęciem Baltika.
W tym momencie napisałam też SMS i wysłałam zdjęcie naszego synka do najwspanialszej Pani Doktor Joanny Szczyptańskiej, która prowadziła moje zmagania z niepłodnością i wiem, że to dzięki niej nasz Cud miał szansę się urodzić.
Jejku jaka ja byłam szczęśliwa…
Tego dnia mój mąż kupił też 4 ogromne bukiety kwiatów i zaniósł je przemiłym Paniom na izbie przyjęć, na oddział patologii ciąży, na porodówkę i na oddział neonatologiczny dla Pań położnych za dotychczasową opiekę nad naszym synkiem, który grzecznie spał w inkubatorze.Baltazarek spędził na oddziale 10 dni, w tym pierwsze dwie doby w inkubatorze (podczas pierwszej doby życia miał jeden bezdech, stąd konieczność stałej obserwacji). Po tym czasie dostał przenośne łóżeczko na kółkach. Gdy dowiedziałam się, że będzie przeniesiony do łóżeczka oczywiście popłakałam się ze szczęścia.
Jejku jaka ja byłam szczęśliwa…
Po dwóch dobach zostałam wypisana ze szpitala. Mój mąż tego dnia około 6 rano miał samolot do pracy – nikt nie przypuszczał, że urodzę tak wcześnie, a wolne miał ustalone dopiero od 15.11.2015-31.12.2015.
Ze szpitala odebrał mnie nasz kolega Arek, za co będę mu wdzięczna do końca życia. Po zaniesieniu rzeczy do domu, przebrałam się szybko i od razu wróciłam do szpitala. Niestety auto mi nie odpaliło. Straciłam 15 minut licząc, że magiczny chip zadziała i będę mogła ruszyć. Popłakałam się i wezwałam taksówkę. Gdy do niej wsiadłam łzy ciekły mi jak z kranu i mimo, że normalnie rozmawiałam z kierowcą one nadal ciekły. Ach te hormony; uwierzcie mi to było bardzo śmieszne. Nie mogłam tego powstrzymać.
Przez kolejne 8 dni jeździłam do synka. W szpitalu codziennie byłam ok 7:00, a do domu wracałam po 20:00. W tym okresie sporo czasu spędziłam w szpitalnym pokoju laktacyjnym, gdzie wszystkie mamy (szczególnie te dzieci z oddziału neonatologicznego i oiom’u) ściągały mleko dla swoich skarbów. Ten pokój to pewnego rodzaju fenomen. Miejsce, gdzie śmiałyśmy się do łez, ale też płakałyśmy; szczególnie gdy pojawiała się mama dziecka z oddziału intensywnej terapii noworodka i opowiadałam nam swoją historię. Tych też było kilka i wbijały w fotel. Nie będę ich przytaczać…
Po 10 dniach po porodzie nasz drugi dobry kolega odebrał mnie i Baltazarka ze szpitala. Sama nie mogłam tego zrobić, ponieważ gdy ja bym prowadziła kto opiekowałby się moim małym Cudem? Musiałam mieć kogoś do pomocy. I tak 2.11.2015 trafiliśmy do domu :)
W kolejnym poście wspomnienia z tego okresu.
Dziękuję, że ze mną jesteście:*
Do następnego.