Do niektórych rzeczy trzeba dorosnąć, tak samo jak do niektórych smaków, potraw...Ja w tym roku dorosłam do muszli...

W moim rodzinnym domu gotuje się tradycyjnie, czasem tata wprowadza jakieś szaleństwa, ja natomiast u siebie lubię cudować...mama na słowa owoce morza dostawał dreszczy i mówiła,że robaków nie jada...Sama z reszta się wzdrygałam na widok ośmiorniczek czy kalmarów...no ale do odważnych świat należy! Będąc w Chorwacji obiecałam sobie, że zjem muszle lub inne "robaki" (lęk krewetkowy pokonałam już kilka lat temu). Żeby nie skończyło się traumą, postanowiłam zacząć od zupy...nie wiem czemu wydawało mi się,że w zupie nie można tego za dużo napakować...a jednak...ku mojemu zdziwieniu przed moim nosem wylądował talerz a na nim pół kilograma muszli....delikatnie, pomału zabierając się jak pies do jeża..spróbowałam i...coś niesamowitego, smak był oszałamiający, eksplozja mieszanki ziół, sosu pomidorowego, czosnku i świeżych muszli...Pycha! Niestety jak na pierwszy raz było to za dużo...

Kolejne dni obfitowały w smakowanie, na drugi plan zeszła wycieczka na inną wyspę, znaleźliśmy mała rodzinna knajpkę, szef kuchni codziennie brał świeże owoce morza, rybę i inne specjały a ja mogła bym tylko jeść i jeść...
Na drugim talerzu znalazł się mix krewetki i muszle z domowym makaronem,całość pływała w pysznym sosie pomidorowym, wyrazistym ale delikatnym.
Tutaj nastąpiło próbowanie zupy rybnej, delikatne mięso ryby,rozpływało się, no i znów dostałam muszle tym razem trzy i pokonałam je bez problemu.
Radość zagościła gdy pani przyniosła talerz pełen grillowanych, sardynek, kalamrów i ośmiorniczek.Kilka lat temu podjęłam próbę zjedzenia kalmara, był on gumowy i bez smaku, a tutaj chrupiący świetnie doprawiony.
ośmiorniczka...